Zarezerwowany w jakimś australijskim serwisie internetowym hotel jest po drugiej stronie miasta. Jedziemy nie bez problemów - oczywiście jakiś objazd musiał się trafić. Ale mamy jakąś prymitywną mapę, to sobie radzimy. Dojeżdżamy po dwudziestu kilku minutach.
Hotel jest ciekawy. Widać, że czasy świetności minęły (niedziałająca część neonu, plastikowe kubki zamiast szklanek), ale w środku kiczowaty przepych ;) Dywany, żyrandole, złocenia. Z mamą kwitujemy to raczej uśmiechem nieco pobłażliwym...
Inna sprawa, że nie ma restauracji żadnej. Jedziemy do Biban di Carbonera, miejscowości, która się zaraz zaczyna. Załapujemy się na właśnie zamykaną pizzerię, której właściciel zgadza się jeszcze zrobić nam trzy pizze na wynos. Ufff!
Na koniec przygoda z ochroną. Wewnątrz kabiny prysznicowej (?!) zwisa jakiś sznurek. Przekonani, że to może jakiś włącznik wentylatora (sznurek przypomina ten używany czasem do zapalania lamp), kilka razy z mamą zań ciągniemy. Nagle ktoś puka do drzwi:
- Jestem z ochrony [nazwisko też podał, żeby nie było]. Czy wszystko w porządku, bo ktoś w tym pokoju dzwonił na alarm?
Jakoś się wytłumaczyłem i przeprosiłem. Cóż, ja bym opisał taki sznurek; ale może to jednak brak obycia z naszej strony ;) ?