Przebycie pierwszego odcinka wyprawy stało pod znakiem zapytania. Wskutek wichury lotnisko w Kopenhadze było przez kilka czy kilkanaście godzin zamknięte, a wrocławskie lotnisko przywitało mnie sporą kolejką do stanowiska LOT-u - tym razem nie dla mnie przeznaczoną ;) Na szczęście do ok. 11:00 sytuacja na Zelandii była w miarę opanowana i samolot, którym miałem na północ lecieć, przybył z Danii z nieznacznym tylko opóźnieniem.
Wraz z pasażerami odwołanego lotu porannego wsiadamy do aeroplanu, praktycznie całkiem go wypełniając. Kapitan uprzedza nas, że mogą być przy starcie i lądowaniu trochę większe turbulencje niż zwykle. I faktycznie, po starcie całkiem nieźle nami buja. Dalej lot już przebiega spokojnie. Dopiero nad Szwecją podmuchy wiatru znów dają się we znaki. Spoglądam za okno w lewą stronę i myślę: co to za dziwne pagórki, wcześniej ich nigdy nie było, a i słońce wysoko przecież. Uświadamiam sobie, o co chodzi, gdy spostrzegam po prawej stronie linię brzegową.
Lądowanie o dziwo wyjątkowo łagodne. Nie pamiętam, jak bywało wcześniej przy lądowaniach Bombardierem CRJ200, ale mam wrażenie, że kapitan bardzo długo utrzymywał samolot w pozycji nosem w dół - ale czy to pomaga w lądowaniu przy silnym wietrze, to już bym musiał z pilotami skonsultować.
Wysiadam, łapię walizkę i śmigam na metro.
(i) WRO (Port lotniczy Wrocław-Strachowice im. Mikołaja Kopernika) -> CPH (
Københavns Lufthavn), SAS/Cimber Air, 1 h 8 min, 519 Kr - bilet kupiony w serwisie
flybillet.dk po znalezieniu w wyszukiwarce
momondo.