Po ostatnim upychaniu rzeczy w walizkach rano wsiadamy w autobus i śmigamy na lotnisko. W większości przypadków na kopenhaskim lotnisku podróżni mogą odprawić się sami, a potem tylko nadać bagaż. Tak też robimy. Ponieważ system wie, że lecimy do Stanów Zjednoczonych, skanuje nam nie tylko pasek z danymi z paszportu, ale także z wizy - mysz się nie prześlizgnie.
Bardzo sprawnie przechodzimy kontrolę bezpieczeństwa. To jest zresztą jedna ze sporych zalet tego lotniska. Wiele razy Ania stąd wylatywała, a właściwie tylko raz czekała jakoś wyraźnie dłużej. Problemów nie ma nawet w okresie szczytu wakacyjnego. Inna sprawa, że w holu jest sporo wyświetlaczy informujących o przewidywanym czasie stania w tamtej kolejce. A, i zwracamy uwagę, że na dotarcie od stanowisk kontroli do właściwej bramki możemy potrzebować do kilkunastu minut. Dotyczy to zwłaszcza części F przeznaczonej dla tanich linii lotniczych - tam w korytarzu mamy nawet na podłodze odliczany czas do końca...
Ostatnie ekspresowe marcepanowe zakupy i możemy śmigać dalej. Pierwszy transatlantycki lot przede mną! :)