W zeszłorocznej relacji wspomniałem o tym, że nie odważyliśmy się wsiąść w Lozannie do pendolina na Mediolan — dziś wiemy już na pewno, że możemy, ale skorzystaliśmy z tego wczoraj. (Niepowtarzalna okazja na włoskie espresso w Szwajcarii!) Dziś jedziemy już bezpośrednio do Montreux.
Po kilku minutach na peronie ruszamy w górę pociągiem Kolei Montreux i Oberlandu Berneńskiego (
Chemin de fer Montreux Oberland Bernois/
Montreux Berner Oberland Bahn). Szybko wspinamy się na ponad 1100 m n.p.m. (tunel Jaman), by znów zjechać trochę w dół i wspiąć się do Gstaad, gdzie w planie jest przerwa na poranną kawę. Bardzo precyzyjna przerwa: kolejny pociąg w naszym kierunku dokładnie za godzinę.
Ech, trudno mi się zawsze przestawia. Przynajmniej to jest trochę zabawne — jedziesz tym samym pociągiem, dalej płacisz frankami, a rozmawiasz w innym języku. Poza tym wraz z każdą granicą kantonu (a tu już kanton Berno) zmieniają się jakieś zwyczaje, style architektoniczne, dania w restauracjach — szybko się można przekonać, że twierdzenia o tym, że Szwajcaria to 26 osobnych państw, naprawdę nie odbiegają od rzeczywistości. A Gstaad w ogóle jest marką samą w sobie. Dość powiedzieć, że przy głównym deptaku jest salon z Porsche i Bugatti.
Pora wczesna, więc spacerujemy praktycznie samotnie, aż trafiamy do Charly’s, ponadstuletniej kawiarni nieopodal dworca.
Posileni gstaadzkim torcikiem orzechowym (pycha!) i tartaletką karmelowo-czekoladową (ufff!), ruszamy dalej.
(i) Renens (VD) (413 m n.p.m.) →
Montreux (390 m n.p.m.) →
Gstaad (1050 m n.p.m), 2 h 1 min;
Charly’s, Promenade 76, Gstaad.
(foto) Skomunikowanie autobusów z pociągami w Gstaad. Chwilę później żadnego nie było.