"Wieczorem" (słońce jeszcze nad horyzontem) dopływamy do Tallinna. Z morza stolica Estonii wygląda jakoś tak przyjemniej niż dwie poprzednie - nie wiem, czemu; jeszcze może się dowiem.
Wjeżdżamy i powoli widzimy pewne cechy związane z okresem sowieckim, choć na pewno Estonia jest jednym z tych krajów, które najszybciej się z tamtej zapaści wyrwały - to tutaj ma być na przykład wkrótce wprowadzone euro (o ile nie wpłynął na to słynny kryzys) i to ten kraj zajmuje zawsze miejsca w czołówce unijnych rankingów komputeryzacji i "internetyzacji".
W jednym z oficjalnych serwisów czytamy: "Sieć publicznych punktów dostępowych do internetu pokrywa swym zasięgiem większość estońskich miast". Nasz
Lilleküla Hotell też oznaczony jest logo "wifi.ee", a ja w tej chwili po prostu podpiąłem się kablem do sieci. Nie dziwiło nas też, że na
m/s Baltic Princess, którym to estońskim promem tu przypłynęliśmy, był bezprzewodowy otwarty internet. Dla porównania, na polskim
m/f Scandinavia nie było nic, a na fińskim
m/s Gabriella - dwa stanowiska z internetem płatnym (pamiętam 50 centów za 3 minuty, dłużej wychodziło nieco taniej ;) ).
Często czyta się w Polsce o niechęci mieszkańców dawnych nadbałtyckich republik sowieckich do języka rosyjskiego. Ale obsługa promu porozumiewała się w tym właśnie słowiańskim języku, w Tallinnie widać pisane grażdanką reklamy. Recepcjonistka mówi po angielsku z wyraźnym rosyjskim akcentem... To jak to w końcu jest?
Do hotelu trafiamy niezupełnie celowo - zadzwoniwszy rano do zarezerwowanego hostelu, dowiadujemy się o "przekierowaniu" do Lilleküli, bo nasz hostel jest nieczynny. Wygląda na to, że wyszliśmy na tym całkiem dobrze.
(i) Lilleküla Hotell, Tallinn Kesklinn, Luha 18 B; trzeba tylko raz skręcić od drogi E67; można też dotrzeć tramwajem linij 3 i 4 oraz kilkoma autobusami.