Do Monte Cassino wyjeżdżamy bez specjalnego pośpiechu koło pierwszej po południu. Z kempingu do klasztoru jest jakieś 165 km, z tego zdecydowana większość autostradą A1, bardzo wygodną, bo trzypasmową. Nawiasem mówiąc, włoska kultura jazdy po autostradzie bywa bardzo dziwna, ale żeby to jakoś składnie opisać, będę jeszcze musiał trochę poobserwować ;)
Najciekawsza jest jednak droga prowadząca do klasztoru... Wjeżdża się od strony Cassino drogą bardzo krętą - polecam spojrzenie na nią na mapie powyżej ;) Ja prowadziłem, więc nawet tata bał się patrzeć w dół stoku.
Na parkingu spotykamy ekipę z busika na łotewskich numerach, przedstawiają się jednak jako Litwin i Rosjanin. Gdyby nie to, że po kielichu proponowali nie tylko na parkingu, ale też na cmentarzu wojennym (krzycząc tak, by wszyscy słyszeli), nazwałbym ich całkiem sympatycznymi ludźmi ;)
Polecam przeczytać gdzieś o walkach na Monte Cassino, samym generale Andersie, a także historie jego żołnierzy. Tacy ludzie jak rotmistrzowie Pilecki i Łopianowski (tych znam z teatrów telewizji; było ich dużo więcej) dowiedli, że można nie zawsze w życiu kalkulować, a lepiej być w zgodzie z własnym sumieniem. Czekam też na jakiś film o Wojtku, niedźwiedziu z Palestyny, który na wzgórzach Cassino nosił amunicję.
Na jednym ze zdjęć poniżej widać wzgórze, z którego wyruszało polskie natarcie, i klasztor. Teraz ta odległość to półgodzinny spacer. Przez miny, bunkry i niemiecki ostrzał "szło się" dużo, dużo dłużej.
Ponad 1000 żołnierzy z cmentarza prosi:
Przechodniu, powiedz Polsce, żeśmy polegli wierni w jej służbie. Mówię.
Po odwiedzeniu grobowca św. Benedykta z Nursji zaglądam też do klasztornego muzeum. Wspaniała kolekcja manuskryptów - naprawdę jest co pooglądać. Wiele też innych ciekawostek.
Na "pamiątkę" kupujemy jeszcze cassińską grappę w śmiesznej flaszce i konfitury czereśniowe.
Aha - maków na razie tylko trochę. Będą za dwa tygodnie...